Trudno
się nie zgodzić z "chłopakami spod sklepu"... Jeszcze niedawno można
było podjechać późnym popołudniem, posiedzieć, poszwędać się,
popatrzeć... Cicho, żywego ducha nie ma, mimo to wydaje się, że z
licznych zakamarków obserwuje Was wiele par oczu. Znacie tą atmosferę
"Muchołapki"... Ruiny, stara, opuszczona elektrownia, nieczynne,
zaczopowane szyby, Włodyka ze swoimi betonowymi ścieżkami i budowlami,
podziurawiona kanałami, za nią Jugów - zakorkowany szyb "Kurt" pamięta
jeszcze katastrofę z 1930-go... A w budynku wyciągu, zaraz obok, dziś są
normalne mieszkania...
Powrót pod "Muchołapkę", jeszcze jeden rzut oka na surowy, zielonkawy żelbet - i w drogę...
Szkoda, że ktoś wpadł na pomysł, aby brać pieniądze za odwiedzanie, ale jeszcze bardziej, że zmieniono wygląd, a z nim i klimat tego miejsca, a było jednym z ostatnich swobodnie dostępnych, znaczących, a nieskomercjalizowanych w Górach Sowich. Mówcie co chcecie - ale dla mnie to już nie to...
Powrót pod "Muchołapkę", jeszcze jeden rzut oka na surowy, zielonkawy żelbet - i w drogę...
Szkoda, że ktoś wpadł na pomysł, aby brać pieniądze za odwiedzanie, ale jeszcze bardziej, że zmieniono wygląd, a z nim i klimat tego miejsca, a było jednym z ostatnich swobodnie dostępnych, znaczących, a nieskomercjalizowanych w Górach Sowich. Mówcie co chcecie - ale dla mnie to już nie to...
Trudno się nie zgodzić z "chłopakami spod sklepu"... Jeszcze niedawno można było podjechać późnym popołudniem, posiedzieć, poszwędać się, popatrzeć... Cicho, żywego ducha nie ma, mimo to wydaje się, że z licznych zakamarków obserwuje Was wiele par oczu. Znacie tą atmosferę "Muchołapki"... Ruiny, stara, opuszczona elektrownia, nieczynne, zaczopowane szyby, Włodyka ze swoimi betonowymi ścieżkami i budowlami, podziurawiona kanałami, za nią Jugów - zakorkowany szyb "Kurt" pamięta jeszcze katastrofę z 1930-go... A w budynku wyciągu, zaraz obok, dziś są normalne mieszkania...
OdpowiedzUsuńPowrót pod "Muchołapkę", jeszcze jeden rzut oka na surowy, zielonkawy żelbet - i w drogę...
Szkoda, że ktoś wpadł na pomysł, aby brać pieniądze za odwiedzanie, ale jeszcze bardziej, że zmieniono wygląd, a z nim i klimat tego miejsca, a było jednym z ostatnich swobodnie dostępnych, znaczących, a nieskomercjalizowanych w Górach Sowich. Mówcie co chcecie - ale dla mnie to już nie to...
Takie nawiązanie do Geheimnisträger:
OdpowiedzUsuń...Na szczęście długo nie byłem w tym baraku, bo 3 marca 1944 roku zostałem wyznaczony wraz z dwoma braćmi i innymi więźniami na jakieś tajne komando (o którym nikt w obozie nic nie wiedział). Było nas łącznie w tej grupie 60 więźniów.
W dniu 7 marca 1944 roku zostaliśmy wszyscy wezwani pod bramę obozową do biura obozowego, gdzie sprawdzono nasz stan i ku mojemu zdziwieniu odbierał nas nasz były Blockführer Karl Gallatsch z kilku esesmanami. Załadowano nas na dwie przyczepy, które ciągnął traktor i pojechaliśmy przez Breslau (Wrocław) do miejscowości Dyhernfurth (obecnie Brzeg Dolny). Tam była nowo wybudowana i rozbudowywana fabryka I.G. Farbeindustrie „Anorgana”. Okazało się że nasze komando mieści się na terenie wewnątrzfabrycznym
w utajnionym miejscu przy gęstych zagajnikach. Był tam
jeden barak dla załogi SS i dwa baraki obozowe (kuchnia ze stołówką i barak mieszkalny), a dalej ledwo wykończony budynek murowany jednopiętrowy (pełen wilgoci), gdzie były po cztery sale do spania na parterze i na piętrze oraz ubikacje i umywalki. W tym murowanym budynku umieszczono nas, nowych więźniów. Stan
dotychczasowy wynosił 60 więźniów, tak, że łącznie z nami było nas 120 – Polaków, Rosjan, Niemców, Czechów i jeden Cygan.
Praca dla wszystkich była w budynku fabrycznym 50 metrów od naszego obozu. Okazało się, że produkowano tutaj gaz bojowy „Tabun”, a potem jeszcze „Sarin”. Był to płynny gaz, który trzeba było wlewać do bomb lotniczych i pocisków artyleryjskich. Ja dostałem początkowo dobrą robotę, bo w pobliżu pieców próżniowych był warsztat z imadłem i ja musiałem odkręcać i potem zakręcać na nowo pociski, które po kontroli przepuszczały gaz. Gaz ten był bardzo trujący i były przypadki zatrucia śmiertelnego i bezpośrednio pracujący przy nim mieli specjalne maski, do których było doprowadzane czyste powietrze z zewnątrz.
Ja też pracowałem w takiej masce, ale ona nie chroniła od gazu, bo był
wchłaniany do wnętrza organizmu przez pory skóry. To powodowało silne zatrucia i silne bóle głowy, a nawet ślepotę.
Późną jesienią przeniesiono mnie na stanowisko przy stołach kontrolnych i tam musiałem nakrętki przy pociskach (jeśli wystawały) ścierać - szlifować na kamieniu. To powodowało podwyższoną temperaturę i ulatnianie się resztek gazu, który musiałem wdychać i wówczas miewałem silne zatrucia tym gazem i straszliwe bóle głowy.
Już na początku stycznia 1945 roku słyszeliśmy detonacje strzałów armatnich i jeden z więźniów noszących zaopatrzenie dla SS powiedział nam, że miejscowa ludność całymi rodzinami wraz z dobytkiem na wózkach ucieka na zachód i że nas niedługo ewakuują, a wiedzieliśmy, że z uwagi na tajność tego obiektu po przyjściu do Gross-Rosen mamy być wszyscy zlikwidowani (rozstrzelani),
aby nikt nie dowiedział się, przy czym pracowaliśmy.
W dniu 23 stycznia zarządzono naszą ewakuację i to w tak szybkim tempie, że nawet esesmani ledwo dawali radę z marszem. Jedną noc spędziliśmy w jakiejś oborze (chyba dla owiec) i dalej marsz, tak, że w dniu 24 stycznia późnym wieczorem byliśmy w głównym obozie.
Jakoś szczęście nam dopisało, bo po wejściu na teren starego obozu udało nam się rozbiec po barakach obozowych i tam ukryć. Codziennie przychodziło po kilka ewakuowanych transportów, więc władze SS (przy tym bałaganie) nie potrafiło nas odszukać i zlikwidować...
Roman Konarzewski, Gross-Rosen, nr obozowy 16603
Niestety zarządca "muzeum" w Ludwikowicach Kł. - jak można nazywać to muzeum - ma tendencje do zmieniania rzeczywistości i i miejsc historycznych pod Swój wyimaginowany obraz - wizję. Tracą przez to Swój urok i tą tajemnicę i coraz mniej mają wspólnego z faktem historycznym...
OdpowiedzUsuń